Kwestia Wałęsy – między wdzięcznością a pogardą
Długo nie potrafiłem zająć stanowiska w tej sprawie, bo nie wiedziałem, ile jest w niej potrzeby upodlenia zasłużonego człowieka, a ile konieczności dochodzenia prawdy o nim – jakakolwiek by nie była. A im dłużej obserwuję sąd nad Wałęsą, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że ważniejszym jest, by igrzyska wciąż trwały. Pal licho, ile osób padnie ich ofiarą.
Dlaczego powinniśmy przyklaskiwać przeciwnikom Wałęsy?
Bo dążą do prawdy, a to wymaga wyzbycia się głupiego przekonania, że legendom trzeba pozwolić, by trwały wiecznie. Dążenie do prawdy historycznej jest obowiązkiem każdego kolejnego pokolenia i jeśli teraz będziemy optować za wyciszeniem „teczek Wałęsy”, to czym się różnimy od tych, którzy przez całe dziesięciolecia skutecznie wyciszali prawdę o Katyniu, powstaniach, interwencjach wojskowych, pacyfikowaniu protestów robotników?
Dlaczego nie powinniśmy przyklaskiwać przeciwnikom Wałęsy?
Bo nie trzeba być szczególnie bacznym obserwatorem, aby pojąć, że jego przeciwnikom nie chodzi o prawdę. Chodzi o zniszczenie człowieka. Zemstę. Sam jaśnie panujący Macierewicz wcale się z tym nie kryje. On chce widzieć Wałęsę na śmietniku historii. Dla nich ta afera ma wymiar osobisty, bo oni prawdę znali od dawna, nawet jeśli nie potrafili jej udokumentować. Tak samo jak znają prawdę o Smoleńsku. Są małymi, zaplutymi, oszołomami, którzy wojują na teczki tak samo, jak wojowali ci, których przed ćwierćwieczem obalali.
Dlaczego prawda nie ma znaczenia?
Bo w dobie odsłonowych mediów „prawda” jest tak mocna, jak mocni są specjaliści od wizerunku. Wałęsa nie jest pierwszym prezydentem, którego sprowadza się do parteru. Wszyscy wiedzą, także ci, którzy dziś próbują przekłamywać historię, że gdyby Lech Kaczyński nie zginął w katastrofie lotniczej, przegrałby wybory i zostałby zapamiętany jako najgorszy prezydent III RP. Był słabym, nielubianym, nieszanowanym prezydentem. Jego też niszczono, nie zapominajmy o tym. I to od pierwszego dnia po wyborach w 2005 roku, kiedy to internet huczał od deklaracji „emigracji”, bo połowa narodu nie chciała żyć w kraju rządzonym przez Kaczyńskiego. Swoją drogą – 10 lat później też wielu deklarowało emigrację po zwycięstwie Dudy.
Wałęsa nie ma dobrych doradców od wizerunku. Od lat jest wyśmiewany i ośmieszany. Czegokolwiek nie powie, czegokolwiek nie zrobi. Takiego człowieka najprościej zniszczyć. Jest nauczony walczyć z systemem, ale walka może być skuteczna tylko wtedy, kiedy ma się żołnierzy, a dziś tłum biernie idzie za mediami, serwującymi kolejne nowinki o agenturalnej przeszłości Lecha. Politycy albo się od niego odcinają albo mu jeszcze bardziej docinają. Wałęsa ma poparcie mniejszości. Tej walki już nie wygra. Nigdy. A mogło być inaczej.
Świetnie siłę PR obrazują losy prezydentów USA.
Oni nie mieli problemów agenturalnych, za to obyczajowych aż nadmiar. Dziś pamięta się Billa Clintona, nieudolnie i tylko częściowo skutecznie broniącego się przed oskarżeniami o romanse. On bywał(już zmądrzał) takim amerykańskim Wałęsą, który na początku twierdził, że niczego nie dla SB nie podpisywał, a potem jednak przypomniał sobie, że coś podpisał, ale na nikogo nie donosił. Cóż, „Bill Clinton palił trawę, ale się nie zaciągał”, a seks oralny to przecież nie seks. Zresztą w seksualnych przygodach bił go na głowę JFK, ale o JFK nie mówi się źle. On miał prawo do romansów (i zażywania prochów, przy okazji). Nixon nigdy nie wygrzebał się z afery Watergate. Jest pamiętany jako fatalny prezydent, ale historycy mają odmienne zdanie. To był świetny polityk, którego działania w ogromnym stopniu pomogły wygrać zimną wojnę. Wycofywał żołnierzy z Wietnamu, obalił paru komunistów, ale i tak pamiętany jest jako niechlubny bohater afery podsłuchowej. W kwestii podsłuchów i inwigilacji na głowę go bije Obama, ale on nie ma się czym martwić. Ma dobrych PR-owcow, którzy potrafili przemówić masom, że wszystko, co robią – czynią dla dobra ogółu. Gorszych doradców miał Bush, który wizerunkowo stracił na wojnie z Irakiem i tu historia też nie jest do końca sprawiedliwa, bo pod tym względem o niebo „gorszym” prezydentem był L.B. Johnson, który doprowadził do eskalacji konfliktu w Wietnamie. A wcale nie lepszym od niego był Truman. Za jego kadencji zrzucono bombki na Hiroshimę i Nagasaki. Czy ktoś go dziś ustawia obok innych zbrodniarzy wojennych? A skąd. Toż to był patriota! Amerykanie nie mają traumy po dziesiątkach tysięcy zabitych Japończyków, ale cierpią straszliwie za każdym razem, gdy jakiś żołnierz wraca do domu w worku.
A skoro już przypomniałem Wietnam, to warto jednym słowiem wspomnieć o Johnie McCainie, tym samym, który niedawno wyrażał swoje zaniepokojenie sytuacją w Polsce. W Wietnamie został złapany i w trakcie przesłuchań złamał się. Podpisał parę dziwnych dokumentów, w tym ten, w którym przyznaje się do zbrodni wojennych. I co? I dziś jest bohaterem. „Za co?” – zapytał jakiś czas temu Donald Trump. „Przecież dał się złapać i złamać! Jeśli takich ludzi nazywamy bohaterami, to kim są ci, którzy walczyli i zwyciężali?”. Ano tak się robi dobry PR. John McCain na nucie bohatera grał w kampanii prezydenckiej 8 lat temu. A i Trump jest fantastycznym przykładem sprawnie działającego marketingu. Ma na swoim koncie tak wiele gorszących i kompromitujących wypowiedzi, że wielu polityków na jego miejscu już dawno leżałoby w politycznym grobie, a on ma szanse (coraz większe), by jesienią zostać prezydentem USA. Straszy uchodźcami tak, jak dawniej politycy straszyli komunistami i tu dochodzimy do punktu stycznego z naszą historią.
W Ameryce koszono komunistów jak nigdzie indziej. Aresztowania, inwigilacje, komisje, przesłuchania i podsłuchiwania były kiedyś na porządku dziennym. Jednym z największych symboli tamtych czasów (obok Hoovera) jest Joseph McCarthy, a
epoka jego polowań nazywana jest „makkartyzmem”.
To, co robił było złe. „Teczkami” łamano kariery i życie wielu niewinnych ludzi (polecam zapomniany film „Czarna lista Hollywood”). Dziś McCarthy jest pamiętany jako oszołom, który w dobrej wierze uczynił wiele szkód. Niemniej działania przeciwników komunizmu doprowadziły do całkowitego zahamowania ruchów komunistycznych w Stanach. Złymi sposobami osiągnięto słuszne cele.
Nasz polski „makkartyzm” reprezentowany przez prawą stronę trwa już 25 lat i nie skończy się prędko. Wałęsa nie jest ostatnią ofiarą zawistnych i zaślepionych nienawiścią ludzi. Jestem przekonany, że jeszcze wiele teczek wypłynie i wielu zostanie skrzywdzonych. Mam nadzieję, że Wałęsa przeżyje nagonkę na siebie, ale niestety raczej nie może liczyć na współczucie ze strony byłych kolegów i mediów, dla których odsłony są ważniejsze od jego zdrowia. Legenda Wałęsy nie upadnie, nie spełni się sen głupich ludzi. On będzie takim politycznym Gołotą. Całe życie gdzieś blisko szczytu, całe życie kopany, ale do końca życia – mimo wszystko – lubiany, czasami traktowany z politowaniem, czasami z szacunkiem i przez nielicznych z jawną wrogością. To jest ten typ człowieka, którego już nie da się zniszczyć, ale już na zawsze będzie miał na sobie blizny. To cena, jaką musi zapłacić za bycie Wałęsą – człowiekiem, który politycznie nie dostosował się do nowych czasów. Czasów upadających legend. On nie jest żadnym wyjątkiem. Papieżowi też się obrywa. Wałęsa, jeśli podpisał jakieś papiery 40 lat temu, nie mógł przewidzieć, że na stare lata będzie przez część społeczeństwa oceniany przez pryzmat tego błędu. Rzygać się chce na widok tych, którzy dziś niszczą życiorysy wielu osobom tylko dlatego, że w czasach komuny nie byli przeciwko komunie. Rzygać się chce na widok dziennikarzy, którzy nie pamiętają, że to komuna ich wyszkoliła i wielu z nich komuna dała szansę na rozpoczęcie kariery. Nie muszą się tego wstydzić. Żyli w takich czasach, że nie było innego wyjścia, jak kształcić się w podłym systemie, ale niech teraz nie udają, że są lepszymi ludźmi od Wałęsy, który najpierw – być może – uległ, a potem pomógł tamten system zburzyć. Bo to tak, jakby kibic na trybunach uważał się za lepszego sportowca od tego, który na boisku walczy. Nie zawsze fair play. Ale walczy!
Jestem po stronie tych, którzy szukają prawdy, ale także tych, którzy wzruszeniem ramion przyjmą wszelkie rewelacje o agenturalnej działalności Wałęsy. Donosił? W porządku. Brał pieniądze? W porządku. Odkupił swoje winy? Tak, odkupił. Po wielokroć. Czy zmienię zdanie, jeśli okaże się, że był agentem? Tak. Jeszcze bardziej zacznę go szanować, bo mam słabość do ludzi potrafiących się zmieniać. Jeśli był agentem, to czy powinien się przyznać? Nie. Jeśli był agentem, to błąd popełnił wiele lat temu. Powinien był zatrudnić kogoś, kto zrobi z niego współczesnego Konrada Wallenroda (albo chociaż konia trojańskiego) i w pięknej autobiografii opisze, jak próbował zwalczać komunę przez współpracę z nimi. Teraz już za późno. Poza tym on już nie ma miejsca na nowe blizny, a nam zaczyna brakować ludzi, których moglibyśmy określać mianem bohaterów.